Plan B cz I
Na Głównym Placu zebrało się wielu Antarian. Wielu przyjechało spoza stolicy. Wieść o powrocie króla obiegła już chyba całą planetę. Coś w rodzaju antarskiej telewizji(specjalnie zmodyfikowny komputer nagrywał z orbity i przekazywał obraz do wszytskich domów na planecie) miało nadawać wypowiedź Maxa. ludzie czekali w napięciu. Otworzyło się głowne wejście do pałacu. Zazwyczaj na takich "uroczystościach" władcy mieli sporą obstawę, ale tym razem na plac wyszło tylko 11 osób i kilkoro dzieci. Nie bali się ataku. Sami byli wstanie obronic swoją rodzinę.
Królowa wystąpiła kilka kroków naprzód.
—Antarianie, wczorajszy dzień był wyjątkowy. Nasza planeta została zaatakowana, ale udało nam się odeprzeć atak. Dowódcy nieprzyjaciela zostali odesłani do więzienia. Pozostali wrócili na swoją planetę. Zgodzili się podpisać akt kapitulacji i przysięgli wierność prawowitemu władcy Antaru. Mój syn, król Zan powrócił. Oto on.
Poznali go. Z wyglądu nie zmienił się, był prawie identyczny.
Max stanął obok królowej.
—Antarianie, wojna nie dobiegła jeszcze końca. Skórowie poddali się, bo ich władca, Khavar wycofał się. Nie powiedziałem uciekł albo zrezygnował. Nadal będzie próbował odzyskać władzę. Nie pozwolimy mu na to. Obronimy Antar, tak jak zrobiliśmy to wczoraj.
—Ale ile tak wytrzymacie?!-odkrzyknął ktoś z Antarian.
—Antar jeste silny, wy stanowicie jego siłę. Nie pozwolę, aby ta siła zniknęła. Razem ze mną wróciła moja siostra Vilandra, vicekról Rath, moja żona Liz oraz nasza rodzina. Wróciliśmy, ponieważ Antar był zagrożony, potrzebował naszej pomocy.
—Więc jak wszystko bedzie w porządku popostu odlecicie?!
—Nie wiem. Na razie musimy pokonać Khavara. potem zdecydujemy co robić. Oprócz nas jest jeszcze ktoś, kto zasługuje, aby rzadzić Antarem.
Liz czuła, że słowami Antarian kieruje jedna osoba. Szukała jej w tłumie, czuła ją, ale nie mogła jej odnaleźć.
—Chcemy, abyście nam zaufali-kontynuował Max-potrzebujemy waszej pomocy.
—Mamy wam zaufać?! Przylecieliście sobie z jakiejś odległej planety i sprowadziliście nam na głowę Khavara.-Antarianie rozglądali się, chcąc dowiedzieć się kto to powiedział. Nikt nie myślał o tym w ten sposób.
Królowa słysząc to odwróciła się i odeszła zasmucona.
—Przecież wczoraj uwolniliśmy Antar od armii skórów.-poweidział Max widząc jak królowa odchodzi.
—W takim razie, dlaczego podaliście nam nieprawdziwe imiona?! Król Zan nie żyje!
Liz odnalazła wzrokiem mówiącą osobę, chyba tylko ona. Ale jej uwagę zwrócił ktoś inny, kobieta stojąca obok mówiącego Antarianina. Patrzyła się na Liz, ale napotykając jej wzrok urwała kontakt. Przesunęła się do pierwszego szeregu.
—Masz rację, nie jestem tym Zanem. Ale czy Was ta wojna nie zmieniła? Na Ziemi mówiono na mnie Max, na Vilandrę – Isabel, a na Ratha – Michael. To są nasze prawdziwe imiona. Ale czy to coś zmienia?
—Dużo!-odezwała się blondynka, która zwróciła wcześniej uwagę Liz-to zmieniło więcej niż myślisz, królu.-kobieta wystapiła kilka kroków naprzód-zmieniło wasze przeznaczenie.
Kilku ochroniarzy, którzy zawsze byli na Placu, zastąpiło jej drogę.
—Dalej nie wolno!
—Przepuścicie mnie.
—Dalej nie wolno.
—I tak przejdę.-powiedziała, a żołnierze odsunęli się ustepując jej miejsca.
—To zmieniło twoje przeznaczenie, Liz, królowo Antaru, twoje imie brzmi teraz Simbelmyne.
Weszła po schodach, na Plac Królewski. Podniosła rękę i przesunęła ją przed twarzą. Zdjęła maskę. Jej blond włosy zmieniły kolor na ciemny.
—Tak jak moje.-dodała.
Serena zerwała się biegiem do niej.
—Lizzie! Bellaliz!-zawołała ucieszona i już wisiała jej na szyi.
—Serena.-przytuliła ją.
Liz i Melayę zatkało.
Bel i Serena podeszły bliżej. Bel ukłoniła się.
—Witaj królu Maxie, witaj królowo Liz.
Melaya ocknęła się i idąc za przykładem Sereny rzuciła jej sie na szyję.
—Melaya...tęskniłam za tobą.
—Ja też, nawet nie wiesz jak brakowało mi ciebie na Ziemi.
Liz wreszcie się ocknęła.
—Bel-uśmiechnęła się do niej-miło cię widzieć naprawdę, nie we śnie.
—Mówiłam, że dasz sobie radę.
Stanęła przed Maxem.
—Max, pewnie wiesz, co łączyło mnie i Zana...
—Wiem...
—Ty jesteś Max, nie Zan, mój Zan nie żyje. Pogodziłam się z tym dawno temu.
—Przykro mi, że go straciłaś.
—Isabel, nie znasz mnie, ale ja dobrze pamiętam Vilandrę. Była wspaniałą dziewczyną, tak jak ty.
—Dziękuję. Pozwól, że ci coś doradzę. Przestań obwiniać Khavara za śmierć swoich bliskich, znam ten ból, ale on także wiele wycierpiał.
Bel zdziwiła się, słysząc te słowa od hybrydy Vilandry. Przywitała się z Lahrekiem, Marią, Kylem, a na koniec stanęła przed Anharem.
—Jesteś uparty, wiesz?
—Wiem, a ty w końcu posłuchałaś czyjejś rady.
—Słucham tylko tych dobrych rad, szczególnie od przyjaciół.
Serena nagle coś zrozumiała.
—To wy...to wy byliście wczoraj w bibliotece. Słyszałam waszą rozmowę.
Bel zaśmiała się.
—Zostawić ci coś do zrobienia! I podobno nikt miał nie pamiętać naszej rozmowy.
—Wiesz, że nie potrafię wyczyścić umysłu Serenie.
Bel odwróciła się teraz do mieszkańców planety.
—Antarianie! To jest król Max i królowa Liz, ale są to odpowiedniki imion w języku antarskim. Przed wami stoją król Zan i królowa Simbelmyne!-zawołała donośnie i ukłoniła się władcom.
"Tak chce przeznaczenie"-"przekazała" Liz i Maxowi.
Królowa Matka stała na balkonie, widziała wszystko i słyszała.
Antarianie umilkli. Pamiętali przepowiednię. Wszyscy, jednocześnie ukłonili się królowi.
W pałacu w sali Wyroczni
Osoby: wszyscy zainteresowani
—Teraz może w końcu dowiem się kim jestem.-powiedziała Liz.
Bel spojrzała na nią.
—Jeszcze nie wiesz? Jesteś Simbelmyne.
—Tak jak ty, ale czemu jesteśmy ze sobą związane, czemu moja córka mogła się skontaktować z Sereną, czemu ona mnie ściągnęła na planetę Khavara, czemu mam moc, chociąż jestem człowiekiem, a może nie jestem?
—Jesteś człowiekiem. Uzdrowienie przez Maxa pobudziło twoją kosmiczną część do życia. Serena pewnie opowiadała ci o twojej babci, prawda?
—Tak, ale niewiele.
—Spotkałam Claudię w Roswell, kiedy zawiozłam tam hybrydy. Była mniej więcej w moim wieku, znaczy ja byłam 2 razy starsza. Był wypadek. Statek sie rozbił. FBI wszędzie krążyło. Ukryłam hybrydy, ale prawie mnie złapali. Claudia ukryła mnie, uratowała mi życie. Nie pytała kim jestem. Dobrze to wiedziała. Byłam z nią dziwnie połączona, mocniej niż z tobą Liz. Ona miała w sobie cząstkę antarskiej krwi. Nie jestem pewna skąd. Najprawdopodobniej jej, więc także twój, przodek pochodził z Antaru.
—Ale dlaczego ja jestem taka silna? Powinnam mieć słabo rozwinięte zdolności. Mój tata i Claudia nie mieli mocy.
—Tutaj zadziałał Max.
—Czyli między nami jest jakieś daaaalekie pokrewieństwo?
—Możliwe. Tak chciało przeznaczenie.
—Przestań mówić o przeznaczeniu jak o osobie.-zdenerwowała sie Liz.
—Przeznaczenie kierowało całym twoim życiem. Doprowadziło cię na Antar.
—To była nasza decyzja, aby tu przylecieć. Mogliśmy zostać na Ziemi i zająć się obroną naszego domu, a nie jakiejś odległej planety, o której mało wiemy.
Bel zrezygnowała. Liz miała w końcu rację. Przez całe życie wciskano jej do głowy kit o przeznaczeniu. Wyrocznia, przepowiednie itd. Sama miała tego już dość.
—Więc może powiesz mi, dlaczego nie chciałaś pomóc na Ziemi?-spytała Melaya.
—Przecież doskonale poradziliście sobie sami. Teraz jednak potrzebujecie pomocy. Serena już wam jej udzieliła, więc chyba kolej na mnie.
—Coś jest nie tak?-spytała Liz.
—Khavar...-powiedziała Isabel-on odleciał z Układu. Nie wiem gdzie.
—Ja wiem.-odparła Bel-poleciał na Ziemię. Wystartował trzy dni temu. Od razu po powrocie.
—Więc na co czekamy? Musimy lecieć!-powiedział Max.
—nie można teraz wyłączyć granilithu i od razu zabrać go na inną planetę.-powiedziała Serena-a bez granilithu nie dogonicie Khavara.
—Więc co robimy?
—Jest pewien sposób. Macie mało czasu. Możecie polecieć na Ziemię w ciągu kilku sekund.
—Jak?
—Tylko pięcioro z was. Kiedy dolecicie nie będziecie mogli przez pewien czas używać mocy. Musicie być pewni swoich zdolności, ufać sobie. Jeżeli coś pójdzie nie tak, możecie nigdy nie wrócić na Ziemię ani Antar.
—Jak?-powtórzyła Liz.
—Teleportacja. Granilith wam pomoże. Na Ziemi jest drugi podobny kamień. Dzięki temu połączeniu między nimi możliwa jest taka podróż...
—Khavar już tego próbował.-przerwała jej Isabel-Ale nie było na Antarze granilithu, więc mógł tylko przenieść się do ciała jakiegoś człowieka.
—Tak. Wyruszycie jak tylko nauczycie się teleportacji. Liz już umie.
Rozpoczęła sie nauka. Tracili cenny czas. Nie szło im za dobrze. Max szybko pojął o co chodzi. Isabel też jakoś sobie radziła. Problem był z Michaelem.
—Dość, albo lecimy teraz albo w ogóle-powiedziała Liz.-tylko, że nas jest czworo, kto leci jako piąty? Bel?
—Nie, ja i Serena zostaniemy, żeby pilnować Antaru. Z wami powinna lecieć Melaya.
Serena nastawiła granilith na teleportację.
—Granilith dużo wam nie pomoże. Większość jego energii idzie na pole ochronne. Musicie połączyć swoje silmarile. Nie są tak potężne jak granilith, ale, tak jak wy, razem są najsilniejsze.
Kosmici mogli już startować, ale musieli pożegnać się jeszcze z dziećmi. Melania nie chciała przyjść. Siedziała w ogrodzie. Powiedziała, że nie chce się żegnać. Liz poszła do niej.
—Kochanie, niedługo wrócimy.
—Wiem, ale boję się.
—Czego? Wszystko będzie dobrze.
—Przyszłości nie da się zmienić, prawda?
—Nie, bo jak możesz zmienić coś czego nie znasz?
Dziewczynka zamyśliła się.
—Mamo, obiecaj mi, że wrócice tu wszyscy, że wrócimy potem na Ziemię wszyscy.
—Wrócimy na Ziemię albo zostaniemy tutaj, ale w nie zmienionym składzie.-uśmiechnęła się do niej i przytuliła.-Pamiętaj, moja królewno, wszystko będzie dobrze.
Stali w sali granilithu. Ustawili się dookoła niego kołem. Serena, Bel, Lahrek, Maria, Kyle i królowa stali z boku.
—Powodzenia-powiedziała Serena.
Kosmiczna Piątka złapała się za ręce. Zamknęli oczy. Silmarile zaświeciły, granilith też. Nagle rozbłysły, a w sali z granilithem było o pięć osób mniej.
Liz miała zamknięte oczy, ale widziała gwiazdy, planety, wszystko. To było podobne do wizji, które miała całując się z Maxem, ale bliższe.
Kilka sekund później leżała nieprzytomna na pustyni niedaleko Roswell. Jako pierwsza otworzyła oczy. W głowie miała jeszcze gwiazdy:)
Rozejrzała się. Wszystko było takie dziwne. Na Antarze spędziła kilka dni, a juz przywykła do tamtejszego świata. Obok niej leżały na ziemi cztery osoby. Oni także powoli się budzili.
—Czy was też tak strasznie boli głowa?-spytał Michael.
—Nie myślałam, że to takie męczące.-powiedziała Melaya-już nie raz się teleportowałam, ale nie na taakie odległości.
Liz wstała, zachwiała się i przewróciła.
—Czy mi się zdaje, czy my mamy kaca?-spytał Michael.
—Zaraz nam przejdzie.-powiedziała Liz.
Po kilku próbach udało jej się utrzymać na nogach i przestało jej się kręcić w głowie.
—Patrzcie! Jesteśmy koło skał Redforda(nie wiem jak to się pisze).
—Teraz przydałaby się tylko taksóweczka do domu.
Jak na jego zawołanie nagle zza skał wyjechał samochód, ale kosmitów otoczyli uzbrojeni ludzie.
—Tylko nie FBI.-powiedział Michael.
—Max, mamy kłopot.-powiedziała Liz.
—Jaki? Przecież poradzimy sobie z FBI.
—Normalnie byśmy sobie poradzili, ale teraz raczej nie. Zapomniałeś, że nie możemy przez trochę używać mocy?
Wszyscy podnieśli się z ziemi i stanęli oparci o siebie plecami. Z samochodu wyszło kilku facetów w czerni.
—Witamy, szanowanych gości na Ziemi-powiedział ze śmiechem jeden z nich, chyba dowódca.
—Czego chcecie?-spytała lodowatym głosem Liz.
—Nic wielkiego, tylko was.
—Nie wiecie, że mogę was zabić jednym ruchem ręki?
—Nie możesz, widzisz, dostaliśmy prezent od pewnego, no nie oddychającego już, kosmity. Chyba nazywa się pentagon. On wyłącza wasze moce.
—Pentagon tylko je wzmacnia.-powiedziała pewnie Liz-trzeba umieć go wykorzystać.
Max nic nie mówił. Nie miał tej pewności co Liz. Nie wiedział co robić. Aż za dobrze pamiętał biały pokój. Bał się, że mogliby tam zamknąć Liz.
—Może to sprawdzimy?
—Nie mam czasu na gadanie z wami.-powiedziała i ruszyła do przodu. Pozostała czwórka poszła za nią.-jeżeli chcecie uratować Ziemię musicie nam pomóc.-dodała, kiedy stanęła przed nim.
—Uratujemy Ziemię likwidując was.
—Jakbyśmy byli jedynymi kosmitami w naszej galaktyce.-powiedziała z ironia.
—Jesteś pewna siebie. Dlaczego?
—Nie boję się was. Wy nie powinniście się bać nas. Chcemy pomóc.
—Ciekawe w czym wy mozecie nam pomóc.
—W kierunku Ziemi leci statek obcych z nie wiem jak wielka armią. Nie dacie im rady. Bez nas nie macie szans.
—Przestań mnie tu zagadywać. Jesteście naszymi więźniami.
Liz wybuchła szczerym śmiechem. Nie bała się ich. Wiedziała, że w każdej chwili mogą ją zabić, ale mimo to nie bała się.
—Co w tym takiego śmiesznego?
—Widzisz...ty chyba...nie pamiętasz...albo nie wiesz... co działo się w Roswell... pięć lat temu...-mówiła nie mogąc przestać się śmiać.
—Zabiliście wielu naszych.-powiedział lodowato.
—1) nie my
2) wy chcieliście żywcem kroić jednego z nas
3) sprawca nie żyje
4) ona broniła tylko swojego synka
Te cztery punkty wygłosiła ze śmiechem.
5) nie jesteśmy już tymi zagubionymi dzieciakami, umiemy walczyć o swoje życie i bezieczeństwo naszych rodzin
6) jezeli nic nie zrobimy, to Ziemia znajdzie się w rękach skórów-te dwa punkty powiedziała juz poważnie.
—Nie wiem, czy ci skórowie będą gorsi od was-wywołało to u Liz(i nie tylko) salwę śmiechu.
—Dziękuję, że tak wysoko nas oceniasz.-odparła.-a teraz przepuść nas.-widząc, że nie reaguje dodała-i tak przejdziemy.
Dowódca podniósł rękę do góry. Żołnierze trzymali ich na muszce.
"Liz, nie dobrze"-"powiedział" Max.
Kobieta stała prosto, w oczach miała pewność. Nie bała się. Podniosła rękę.
—Dobra, zagrajmy w rosyjską ruletkę. Nasze moce mogą działać albo nie. Jeżeli wystrzelą zginiesz. Potrzebujemy waszej współpracy. Już dawno byście byli martwi, gdybyśmy byli tacy jak wy.-znowu ten lodowaty ton.
—Nie bójcie się jej-powiedział do żołnierzy-jest nieszkodliwa.
—Więc dlaczego chcesz ją zabić?-spytał jeden z żołnierzy.
—To kosmitka.
—Ale po naszej stronie.
—Z kosmitami, a szczególnie z kobietami, nigdy nie wiadomo.
Liz zamknęła oczy.
—Chcesz się przekonać, że mówię prawdę?
Dowódca milczał. Wahał się. Jego zastępca podszedł do niego i szepnął mu do ucha.
—Może lepiej z nimi porozmawiać. Może mówią prawdę, a wtedy rzeczywiście bez nich nie mamy szans.
—To piątka kosmitów. Tamtych jest cała armia i tak nie mamy szans.
Liz stała z zamkniętymi oczami. Wsłuchiwała się w ciszę pustyni. Jej moce nie działały. Starała się dosłyszeć co mówią faceci w czerni. Skupiła się.
—Na jedno słowo moje lub mojego męża stawią się miliardy kosmitów. Jak przed chwilą zauważyłeś, to byliśmy tam-powiedziała wskazując palcem do góry.-mogliśmy już dawno zaatakować Ziemię, ale tu jest nasz dom. Nie pozwolimy mu zginąć.
—Masz rację. To rosyjska ruletka.-przyznał-Ognia!-zwrócił się do żołnierzy. Nie zareagowali natychmiast. Dopiero po chwili dotarły do nich słowa dowódcy.
Liz usłyszała huk strzału, ale nie bała się. Wiedziała, że to nie koniec.
Nagle jasne światło oślepiło ich.
—Dość!-usłyszeli kobiecy głos.
Między dowódcą a kosmitami stała niska blondynka z uniesioną ręką. Kule zatrzymały się na niewidzialnej barierze(zupełnie jak w Matrixie) i po chwili opadły na ziemię.
—To ona! To ona zabiła naszych pięć lat temu!-krzyknął zastępca dowódcy. Głowny men in black zrozumiał, że są zdani na jej łaskę.
Liz ocknęła się.
—Ava! Nareszcie!
—Cieszę się, ze was widzę, ale moglibyście sami zadbać o siebie? Znowu muszę was ratować-przywitała się i dodała do dowódcy-to nie ja zabiłam tamtych ludzi. To był mój klon. A jeżeli mi nie wierzycie to trudno. Nie obchodzi mnie to. A teraz wy wrócicie sobie do bazy, a my pójdziemy na spotkanie z prezydentem.
FBI zatkało. Musieli jej posłuchać. Od czego miała w końcu moc?
—A i zapomniecie o całej sprawie kosmitów z Roswell-to mówiąc zamknęła oczy, a żołnierze wrócili do swoich samochodów nie odzywając się.
Pół godziny wcześniej w tajnej bazie kosmitów w górach
—Kanster, wiem, że masz zapewnić nam bezpieczeństwo, ale czy to nie lekka przesada-żaliła się Ava.
—W Roswell nie byliście bezpieczni.
Zrezygnowała. Od kilku dni siedziała w tej "norze". Było to nawet wygodne lokum. Duże pomieszczenia, bo nie można ich nazwać pokojami. Brakowało tylko naturalnego światła i swobody, do której przywykła. Te podziemia przypominały jej za bardzo Nowy Jork i jej pierwsze mieszkanie z Zanem, Rathem i Lonnie, a tak pragnęła o tym zapomnieć.
Usiadła w sali z rodzicami kosmitów.
—Ava, opowiedz nam coś o planecie naszych dzieci.-poprosił pan Evans.
Uśmiechnęła się do nich. Zawsze zazdrościła Maxowi i Isabel takich wspaniałych rodziców. Wszyscy ją polubili, no może z początku szeryf nie ufał jej za braadzo, ale to minęło.
—Jest piękna. Powietrze ma taki...specyficzny, odprężający zapach. Nie czuje się tego od razu, ale tam nigdy nie bolałaby was głowa. Niebo ma różne odcienie. Ogólnie jest niebieskie, ale rano przyjmuje trochę zielonkawy, czasami turkusowy kolor, a wieczorem tak jak na Ziemi zabarwia się od zachodzacego słońca, a w dzień jest jak z obrazu "Vanilla Sky", w nocy widać dokładnie wszystkie gwiazdy, często też widać coś w rodzaju zorzy polarnej. Kochałam patrzeć w niebo.
—Więc dlaczego nie poleciałaś z pozostałymi?
Uśmiechnęła się smutno.
—To skomplikowane. W tamtym życiu na Antarze byłam inna...właściwie to nie byłam ja. Ona zdradziła. Ziemia jest teraz moim domem.
—Nie chciałabyś wrócić?
—Chciałabym jeszcze choć raz spojrzeć w antarskie niebo, ale nie mogę tam wrócić. Jeszcze nie teraz. Ale miałam mówić o Antarze. Jak wiecie, Max jest królem. Ma w stolicy wspaniały pałac, olbrzymi i piękny. Białe mury naznaczone są wiekiem, co dodaje im tylko majestatu. Prawdziwa siedziba królewska. Obok pałacu znajdują się Ogrody Królewskie. Rosną tam rośliny podobne do ziemskich. Można się w nim zgubić.
Opowiadając rodzicom o Antarze przeniosła się tam myślą. Przypominała sobie każdy szczegół. Nagle zemdlała.
Ava powoli otworzyła oczy. Zobaczyła Kanstera chodzącego obok w kółko. Przypomniała sobie co widziała. Zerwała się na równe nogi.
—Ava, dobrz..
—Kanster-przerwała mu-jak szybko możesz mnie zawieść do Roswell?
—Co? Po co?
—Max, Liz, Melaya, oni wrócili, ale mają kłopoty, FBI-mówiła szybko-oni ich zabiją. Muszę im pomóc.
—Ale przecież sami mogą ich pokonać, są silni.
—Nie mogą użyć mocy, nie wiem dlaczego. Muszę się tam dostać jak najszybciej.
—Mogę cie tam zawieść, ale będziemy dopiero za godzinę.
—Wtedy będą już martwi!
—Spokojnie, trzeba cos wymyśleć.
—Antar, musieli znać tam jakiś szybszy sposób przemieszczania!
—Był, ale...
—Mów!
—Teleportacja.
—Co? Świetnie, Kal jak zwyke nam o tym nie wspomniał. Jak to się robi?
—Nie nauczysz się tego w pięć minut.
—Masz rację. Trzeba od razu spróbować.-powiedziała i zamknęła oczy. Skupiła się, ale...no stała tak ze dwie minuty. Już prawie zrezygnowała, kiedy poczuła na swoich policzkach muśnięcie wiatru. Otworzyła oczy. Była na pustyni.
Kanstera zamurowała.
—Świetnie! Melaya mnie zabije.-powiedział i zawołał swojego zastępcę-przygotować się na przyjęcie królowej.
—Więc co robimy?-spytała Ava.
—Najpierw Kanster, musze z nim pogadać-powiedziała Melaya.-gdzie on jest?
—aaa...w bazie...jakieś 70 km stąd.
—Więc jak ty?...zostawił cię samą?...
—Nie, teleportowałam się.
—Czyli też nie masz samochodu?-spytał zawiedzony Michael.
—Samochody są słabe. Teleportujemy się.
—Ale jak zauważyłaś nie możemy używać mocy-powiedział Michael.
—Niedługo powinno nam przejść zmęczenie po podróży-powiedziała Liz.
—Zmęczenie po podróży?
—Tak to nazywają na Antarze.
—Więc mamy trochę czasu na opowiedzenie mi, co się działo na Antarze.-zaproponowała Ava.
Usiedli na skałach, bo tęsknili za ziemskim niebem. Na opowieści zeszło im pół godziny.
—Czyli ty jesteś Simbelmyne?
—Tak, dziwne, co nie?
—I nadal nie wiesz czemu masz moc. Ten lot na Antar wszystko pomieszał.