Nie potrafię rezygnować
(część siódma)
Umarł król, niech... umrze król(1)
Zack zszedł do Crashdown chwilę po jego otwarciu. Było pusto. Nie licząc dwóch kelnerek, które udały się właśnie do kuchni. Drzwi Crashdown otworzyły się. Zack odwrócił się w tamtą stronę i doznał szoku.
— Zbliża się apokalipsa?
— Cześć mały. Ty chyba tu nie pracujesz?- spytała Lonni.
— Nie jesteś Isabel, prawda?
— Znasz moją bliźniaczą siostrzyczkę.
— To kosmici też mają bliźniaków?
— Wiesz kim jesteśmy?
— Jasne. To, że nie mam metr siedemdziesiąt nic jeszcze nie oznacza.
— Zack...- Liz wchodząc zauważyła Lonni.- Co tu robisz?
— Wpadłam coś przegryźć.
— A jak ktoś cię zobaczy? Isabel może mieć kłopoty.
— Z Rathem się udało.
— Nie możecie nagle wszyscy mieć bliźniaczego rodzeństwa.
— Wyluzuj i daj coś na ząb.- Liz wyciągnęła coś z lodówki i zapakowała na wynos.
— Idź zanim ktoś cię zauważy.
— Jasne, spoko. Pa mały.
Gdy wyszła Zack spojrzał na Liz.
— Powiesz mi o co chodzi czy zostawisz to jako motywację do podsłuchiwania?
Dwie godziny później nad sporą porcją lodów.
— Zack widział Lonni?
— Tak.
— Pewnie doznał szoku. Ja nadal nie mogę się otrząsnąć.
— To rzeczywiście niezłe przeżycie.
— A myślałam, że to Michael jest zakręcony.
— Co zmieniło twoje zdanie? Kolczyki? Fryzura?
— Żartujesz. Miałam wrażenie, że oglądam jakąś dziwaczną komedię. Jeszcze długo nie powiem o Michaelu złego słowa. Swoją drogą ciekawe jak wyglądałby Max w kolczykach i takim stroju?
— Nie wiem czy moja wyobraźnia sięga tak daleko.
— Szkoda mi nawet tej Avy.
— Musi jej go brakować. Kiedy pomyślę...
— Wiem. Od początku można się było o nich martwić. Bać się dnia kiedy umrą, ale w tym wypadku to stało się rzeczywistością.
— Ona naprawdę to przeżywa. Nie wiem jak to możliwe, że ona i Tess mają te same geny.
— W pozostałych dwóch przypadkach to też mało zrozumiałe.
Mieszkanie Michaela.
— Kal powiedział, żebyśmy uważali.- powiedział Max.
— Co zamierzasz?- spytał Michael.
— Nie wiem. To trudna decyzja.
— Musimy to rozważyć na spokojnie.- Isabel kiedy to mówiła nie wyglądała na spokojną.
— Właśnie po to się spotkaliśmy.- zauważyła Tess.- Ja osobiście uważam, że powinniśmy jechać.
— Jest pewien problem.- wtrącił Max.
— Jaki?
— Na szczycie ma się zjawić królewska czwórka. Nie piątka, szóstka czy siódemka, lecz czwórka.
— Ja i tak nie chcę jechać.- powiedziała szybko Isabel.- Najpierw szczyt, a potem co? Powrót na Antar? Nie jestem gotowa. Nie zostawię rodziców... ani Alexa. Nie mogę.
— Ja też nie chcę teraz opuszczać Ziemi.- zgodził się z nią Michael.- Nie żebym wierzył w to co insynuowała Liz, ale...
— Ty jeden nic jej nie powiedziałeś wczoraj.- przerwała mu Tess.
— To ma jakiś sens.
— Liz może mieć rację.-poparł go Max.
— Ty też?- Tess nie wierzyła własnym uszom.- Wczoraj zgadzałeś się ze mną i Isabel.
— Przemyślałem to. Oni są inni niż my. Nie możemy ich osądzać po tym co my byśmy zrobili lub nie zrobili.
— A co ty zamierzasz zrobić?- po pytaniu Tess trzy pary oczu skierowały spojrzenie na Maxa.
Pokój Liz. Do niej i Marii dołączyli Alex i Kaly.
— Co postanowili?
— Dobre pytanie Kaly.- Maria ledwo na niego spojrzała.
— Nie dzwonili, nie widzieliście się?- dopytywał się Alex.
— Cisza.- odpowiedziała Maria.- A ty Liz?
— Ja nasłuchałam się wystarczająco już wczoraj.
— Zachowywaliście się dziwnie. Coś się stało?
— Próbowałam być rozsądna.
— I?
— Nie jestem jedną z nich. Znów mi to przypomnieli.- Liz otarła łzę z policzka z wszystkich sił powstrzymując następne napływające do jej oczu.
Maria, Alex i Kaly wyszli niedługo później. Liz usiadła na podłodze obok łóżka w ulubionym miejscu Zacka. Kwadrans później usłyszała dźwięk otwieranego okna. Max wszedł i spojrzał na nią.
— Liz.- odpowiedziało mu głuche milczenie. Podszedł do niej i usiadł obok. Siedzieli tak jeszcze długo nic nie mówiąc, po prostu będąc blisko siebie.
Max wyszedł nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi. Liz nawet na niego nie spojrzała. W ogóle się nie poruszała. Gdy okno zostało zamknięte, a Max zaczął schodzić na dół zapytała:
— Dlaczego on mnie po prostu nie zostawi? Dlaczego nie odejdzie?
— On cię potrzebuje.
— Nie zawsze. Wczoraj łatwo mu było mnie odrzucić. To było gorsze niż policzek. Prawie tak okropne jak chwila, w której uznał ją za jedną z nich. Powiedział: "Teraz jest nas czworo." Czworo to całość, a pięcioro... Nie chcę być piątym kołem u wozu.
— Masz rację w jednym- czworo to całość.
Liz zeszła na zaplecze Crashdown. Czuła się tak zmęczona jakby nie spała od kilku dni, a poza tym wykonywała jakieś ciężkie prace fizyczne.
— Od wczoraj minęły już chyba wieki.- powiedziała do siebie.
— To rzeczywiście nudne miasteczko.- odwróciła się i zobaczyła przed sobą Ratha.
— Co tu robisz?
— Chyba jeszcze tylko ja tu nie byłem.
— Mówiłam Lonni, że takie włóczenie się po mieście spowoduje kłopoty.
— Wiem, ale pomyślałem...- zrobił krok do przodu.
— Co takiego?
— Że moglibyśmy lepiej się poznać.- następnego kroku naprzód nie wykonał. Poczuł siłę, która w ułamku sekundy przewróciła go na plecy. Kevin ominął go łukiem by dojść do Liz.
— Nie zauważyłeś tabliczki z napisem "niedoróbkom genetycznym wstęp wzbroniony".
— Co?- Rath czuł się niezbyt pewnie wstając z podłogi.
— Wyjdziesz stąd sam czy mam ci pomóc?- spojrzenie Kevina było wystarczającym argumentem. Rath wyszedł.
— Dzięki.- szepnęła Liz i oparła się na jego ramieniu. Była koszmarnie blada.
— Kiepsko wyglądasz.
— Nie wiem co się ze mną dzieje.
— Zaraz temu zaradzimy.- posadził ją na kanapie, poszedł do kuchni, przyniósł szklankę wody, coś do niej wrzucił i podał Liz.- Wypij.
— Co to?- spytała, gdy opróżniła szklankę.
— Lekarstwo.
— Nie wziąłeś go chyba z apteki.
— Nie, ale mam własną apteczkę.
— Co mi jest?
— Coś co niedługo minie.
— Jesteś wspaniały.
— Wiem.- usiadł obok niej. Liz oparła głowę na jego ramieniu.
Rath wrócił do mieszkanka, które załatwił im Kal.
— Co ci się stało?- spytała Lonni.
— Byłem u tej małej.
— Ona cię tak urządziła?
— Nie, jej kumpel.
— Kim jest?
— Nie wiem, ale nie chciałbym znowu się z nim spotkać.
— Trzeba było słuchać Nicolasa, a nie swoich samczych zapędów.
— Coś się stało?- spytała Ava wchodząc.
— Nic, Rath próbował pokonać zbyt wysokie jak na niego progi.
— Bardzo zabawne.- syknął Rath przez zęby.
— Co teraz zamierzacie zrobić?
— Przyjdą wieczorem. Ugościmy ich należycie. Zwłaszcza Maxia.- powiadomiła ją Lonni.
— To znaczy?- Ava zbladła, było to widać nawet pod jej makijażem.
— Umarł król, niech umrze król.- powiedział Rath ze śmiechem.
— Z mądrości życiowych Ratha.- zaśmiała się Lonni.
Max, Tess, Isabel i Michael przyszli punktualnie.
— Jaką podjęliście decyzję?- spytała Lonni.
— Nie jedziemy.- powiedział Max. Rath i Lonni spojrzeli na siebie.
— Usiądźcie.- szybko zaproponowała Lonni.
— Nie zmienimy zdania.- Max nadal był stanowczy.
— Nie o to chodzi. Miałeś prawo podjąć taką decyzję. Jesteś jedynym co zostało z mojego brata, jesteś jak drugi brat. To mój ostatni wieczór tu. Pewnie później się już nie zobaczymy. Nigdy. Jeśli nie masz nic pilnego to może mógłbyś zostać na chwilę. Oczywiście oni też.
— Dobrze.
— Napijesz się czegoś?
— Nie rób sobie kłopotu.
— To nie kłopot, to tak jakbym robiła to dla Zana.
Dwie godziny później.
— Powinniśmy już iść.- powiedziała Tess.
— Tak, na nas już czas.- Isabel wstała. Michael i Max też. Byli już przy drzwiach gdy Maxowi zakręciło się w głowie.
— Max co ci jest?- Isabel i Michael próbowali go podnieść. Michael spojrzał za siebie. Rath i Lonni zniknęli. Okno było otwarte. Ava chciała przez nie wyjść. Nie zdążyła. Michael rzucił nią o ścianę. Tess wyszła przed dom.
— Nie ma ich.- powiedziała po powrocie. Michael zdążył przywiązać Avę do krzesła i pomóc Isabel położyć Maxa na łóżku. Był przytomny, ale zwijał się z bólu i miał dreszcze. Isabel była przerażona.
— Co mu podali?- spytał Avę Michael.
— Nie wiem.
— Mów bo...- przyłożył rękę do jej głowy.
— Martwa nic nam nie powie.- powstrzymała go Tess.
— Co zrobimy?- spytała Isabel powstrzymując płacz.
— Zadzwońmy po Liz.- powiedział Michael.
— Po co?- zapytała Tess.
— Coś mu podali, a ona jedna potrafi sobie radzić z takimi sprawami.
Liz przyjechała najszybciej jak się dało. Kal i Derila już tam byli.
— Co się stało?
— Podali mu coś. Nie wiemy co, a ona milczy.- wyjaśnił Michael wskazując na Avę. Liz usiadła na łóżku obok Maxa. Położyła ręką na jego głowie.
— Ma wysoką gorączkę.- stwierdziła.- Gdzie Rath i Lonni?
— Nie zdążyliśmy ich zatrzymać.- Isabel starała się opanować.
— Kal?
— Nie wiem co to jest.- odwrócił wzrok.
— Ava?- Liz wstała z łóżka i podeszła do niej.
— Nie wiem.
— Wczoraj powiedziałaś, że nie mogę wiedzieć co czujesz. Miałaś rację. Prawda jest taka, że nie wiem co czujesz i... nie chcę wiedzieć.- Liz uklękła koło jej krzesła.
— Nic na to nie poradzisz.
— Pozwól mi samej to ocenić. Proszę.
— Nie mogę ci pomóc.
— Proszę.- po policzkach Liz spływały łzy.- Pozwól mi zrobić dla Maxa to czego nie mogłaś zrobić dla Zana.
— To co wiem w niczym ci nie pomoże. Poczujesz tylko bezradność. Tak jak ja.- przed oczami Avy stanął widok rzeczy Lonni, tego co w nich znalazła. Teraz łzy płynęły też po jej policzkach.
— Błagam cię.
— To hiligrium. W naszym świecie nie ma na to lekarstwa, tu również.
— Dziękuję.- Liz wstała, podeszła do fotela, na który rzuciła kurtkę wchodząc. Wszyscy na nią patrzyli.
— Co robisz?- Isabel spojrzała na nią jakby nie rozumiała co się z nią dzieje.
— Idę po lekarstwo.- powiedziała i wyszła. W drzwiach bez słowa przeszła obok wchodzących Marii i Alexa.
Weszła do pokoju, wyciągnęła plecak i wsadziła do niego kryształy i księgę. Weszła do pokoju Zacka, cicho zamknęła drzwi.
— W porządku, nie śpię.- w ciemności usłyszała szelest kołdry. Usiadła obok Zacka.- Co się stało?
— Max jest chory.
— Ale wyzdrowieje, prawda?
— Tak. Potrzebuję twojej pomocy.
— Co mam zrobić?
— Pożyczysz mi znowu amulet?- w odpowiedzi Zack ściągnął go ze swojej szyi i podał Liz.
— Jutro będę mógł się z nim zobaczyć?
— Tak. Obiecuję.
W grocie było równie ciemno jak zawsze. Liz nawet nie pomyślała o wzięciu latarki. Nie potrzebowała jej, nie tym razem. Usiadła na środku groty. Położyła przed sobą księgę. Ułożyła na niej kryształy. Wniknęły w okładkę, stały się jej częścią. Liz ułożyła nad nią ręce. Księga otwarła się na właściwej stronie. Liz zaczęła czytać księgę napisaną w języku nie znanym ludziom. Najpierw poczuła na twarzy lekki powiew wietrzyku, później zerwał się naprawdę silny wiatr. Gdy Liz otworzyła oczy wokół niej na wysokości trzech metrów znajdowały się postacie kobiet. Tworzyły krąg, były ich setki. Widać było miedzy nimi podobieństwo. Światło było z lekka przyćmione, ale ich twarze były wyraźne.
— O co prosisz?- usłyszała głos jednej z nich znajdującej się naprzeciwko niej.
— O jego życie.
— O życie Antarczyka.- ostatnie słowo zostało wypowiedziane z czystą pogardą.
— Nie możecie mi odmówić.
— Dlaczego? Nie stoisz ponad nami.
— Żyję. To moja jedyna przewaga.- Liz spojrzała w bok na twarz jednej z kobiet.- Proszę. Pomóż mi.- Kobieta spojrzała na tę, która rozmawiała z Liz.
— To jej prawo.- powiedziała.
— Jej serce zhańbiło uczucie do antarskiego króla.
— Ale jest jedną z nas.
— Ona ma rację. Moim prawem jest krew płynąca w moich żyłach.
— Przeciwstawiasz się nam?
— Nie odziedziczyłam waszej nienawiści w genach. Nie jestem taka jak wy. Nigdy nie będę.
— Posłużyłaś się naszym językiem, by nas przywołać.
— Posłużyłam się waszym językiem, by go ocalić.
— Wiesz jaka kara czeka cię za to co chcesz zrobić?
— Tak. Przyjmuję ją.
— W takim razie idź.- głosy kobiet zabrzmiały w jaskini, każda wypowiadała słowa w języku księgi, głosy zaczęły się mieszać.
Światło w jaskini rozbłysło z ogromną siłą. Liz zasłoniła oczy. Gdy światło z lekka przygasło oczom Liz ukazał się widok tego co znajdowało się za jedną ze ścian. Czekała ją długa droga. Bez wahania ruszyła przed siebie. Wszędzie było dość ciemno. Liz szła po omacku. Panował spokój. Przynajmniej na pozór. Liz potknęła się i oparła się o ścianę obok. Poczuła coś lepkiego. Na jej dłoni była krew. Głowę przeszył ogromny ból. Zacisnęła powieki. Gdy je otworzyła nie była już w żadnym pomieszczeniu. Przypominało to raczej ogród. Zaniedbany i pełen cierni. Ścieżka była wytyczona. Nie było innej. Kiedy nią szła przez jej głowę przenikały obrazy przeszłości. Postacie połączone w walce. Wszędzie lała się krew. Zabłysło światło. Następny obraz przedstawiał jej dzieciństwo. Dzień kiedy Max pojawił się w szkole. Poczuła strach patrząc na siedmioletniego chłopca. Nie, to nie był jej strach. To czuła mała Liz. Kolejny przeszywający ból głowy. Tym razem trafiła do pałacu, który otaczał ogród. Tu także panował półmrok, ale było coś jeszcze. Cisza. Korytarze ciągnęły się kilometrami. Liz otworzyła drzwi na końcu jednego z nich. Pokój był prawie pusty. Obok drzwi stała szafa. Naprzeciwko było okno. Po lewej pusta ściana, po prawej ogromne łoże. Puste. Czegoś brakowało. A raczej kogoś. Liz podeszła do okna. Na podłodze leżał sztylet. Jego rękojeść wysadzana była czterema prostokątnymi kryształami: fioletowym, niebieskim, czarnym i... Liz wytężyła oczy. Nie mogła dojrzeć koloru czwartego. Czas jeszcze nie nadszedł. Z sztyletem w ręku podeszła do łóżka. Usiadła na nim. Zamknęła oczy i dłonią przejechała po pościeli. Materiał, z którego została wykonana był niezwykle delikatny. Powieki Liz się podniosły, jej oczom ukazało się mieszkanie, które opuściła przed kilkoma godzinami.
Max zaczynał tracić świadomość. Wszyscy patrzyli na niego lub na zegarek. Mieli wrażenie, że coś musi się wydarzyć.
— Ona nie może nic zrobić.- Tess przerwała ciszę.
— Przestań!- Isabel spojrzała na nią lodowatym wzrokiem.
— Liz wie co robi.- Maria chodziła po pokoju wdychając jakieś krople.
Podczas tej rozmowy Ava poczuła, że więzy na jej rękach się rozluźniają. Złapała sznurek zanim opadł na ziemię. Nikt nic nie zauważył. Wystarczyło nagiąć ich umysły. Zrobiła to. Rath i Lonni weszli, a właściwie stanęli w drzwiach po tym jak Rath je otworzył. Ava otworzyła oczy. Maria krzyknęła na ich widok. Rath i Lonni wyciągnęli przed siebie ręce. Nie zdążyli. Tym razem Kal zrobił to co do niego należało. Ava odwróciła głowę.
— Ta więź naprawdę istnieje skoro po nią przyszli.- przemknęło przez głowę Liz.- Ale dlaczego? Nie rozumiem.
Teraz stała na skałach. Tych w pobliżu Roswell? Nie, te były inne. Niebo nad nimi było oświetlone niezliczoną ilością gwiazd. Liz miała na sobie czarną suknię. A wokół niej, wokół niej stały rzesze istot. Nie pochodziły z jednej planety, to było widać. Wiele ludów różnych planet zebrało się, by... by... Padli na kolana. Każdy zaczął coś mówić, każdy w swoim języku. Ich głosy zaczęły się mieszać. Liz czuła, że się zapada. Wiedziała co to oznacza. Widziała już przeszłość i teraźniejszość. Nadszedł czas na przyszłość. Przypomniała sobie słowa madam Vivian. Wizja przeszła przez jej głowę w ułamku sekundy. Liz znów znalazła się w grocie, w części groty, której jeszcze nie znała.
— To chyba koniec.- Liz spojrzała na to co miała przed sobą.
Pomieszczenie, w którym się znalazła było dość duże. Po dwóch końcach przeciwległej ściany były jakieś urządzenia. Ona sama była ze szkła. Na pozostałych ścianach znajdowały się różne rodzaje broni rodem ze średniowiecza. Na środku stał dziwny, duży kryształ w kształcie prostopadłościanu. Trzy widoczne stąd ściany miały kolory: czarny, niebieski i fioletowy.
— Nie wiem jak tu trafiłaś, ale nie szkodzi.
— Ellis?
— Zaskoczona? A więc są rzeczy, których nawet ty się nie spodziewasz.
— To miejsce jest niedostępne dla Skórów.
— Chyba, że płynie w nich też krew Maów. A ty? Jak tu weszłaś? Nie jesteś przecież Maem.
— Miałam wejściówki.
— Jak zwykle pewna siebie. Zapominasz, że jestem silniejsza.
— Nie tutaj. W tym miejscu żadne moce nie działają.
— Moce nie będą potrzebne.- sięgnęła po pierwszą z brzegu broń.
— Walka wręcz?
— W tym też jestem dobra.
Max czuł, że wpada w otchłań. Widział tylko jej łzy tamtego dnia na skałach i spojrzenie kiedy wczoraj wypowiadała jego imię jakby prosząc o poparcie. Nie umiał. Ona zawsze przy nim stała, a on...
Ellis trzymała w ręku wąski, podłużny drążek.
— Zamierasz tym walczyć?- spytała Liz, sięgając po takie samo narzędzie z innej ściany.
— Uczono mnie walczyć od dzieciństwa. Tak, bym umiała sobie radzić w każdej sytuacji, na każdej planecie. Uczyli mnie najlepsi.
— Ja w dzieciństwie wolałam książki, probówki i mikroskopy.
— Przynajmniej nie będę musiała tracić zbyt dużo czasu.
Liz udało się odparować pierwszy cios, jednak już przy drugim jej ręce zostały opróżnione. Trzask drewna upadającego na podłogę rozległ się w pomieszczeniu.
— I tak szło ci nieźle jak na mola książkowego.
— Mogłabyś jeszcze nie świętować zwycięstwa.
— Naprawdę myślisz, że wyjdziesz stąd żywa?- Ellis wzięła kolejny zamach, Liz się uchyliła i zdążyła kopnąć ją w kostki. Udało się. Ellis się przewróciła. Podniesienie się zajęło jej kilka sekund, lecz drążek poturlał się już pod jedną ze ścian.
— Chyba mam jednak jakieś szanse na przeżycie. Nie sądzisz?
— Koniec zabawy.- Ellis rzuciła się na nią. Obie poleciały na szklaną ścianę. Jej kawałki zaczęły wbijać się im w skórę. Liz odepchnęła Ellis, wstała i szybko wróciła do pomieszczenia z kryształem. Wiedziała, że lekarstwo musi być tutaj. Maowie traktowali je jak skarb. Tok jej rozmyślań przerwała Ellis, która zdążyła złapać drążek Liz i wykorzystując jej zaskoczenie przycisnąć ją nim do ściany.- Zasada numer jeden: nigdy nie odwracaj się tyłem do przeciwnika.
Drążek przy szyi utrudniał jej oddychanie, jednak umysł nadal pracował.
— Wiesz, kiedy już skończymy i Max wróci do siebie po tym jak podam mu antidotum...- zaczęła Ellis z uśmiechem.- ...miło będzie kiedy zajmie się każdym moim zadrapaniem.- Ellis wyglądała jakby chciała coś dodać. Nie zdarzyła. Siła z jaką została odepchnięta wystarczała by znalazła się naprzeciwległej ścianie.
— Zasada numer osiem: wykorzystuj słabe strony przeciwnika tylko wtedy gdy masz pewność, że nie staną się jego siłą.
— Co?
— Ja też brałam kilka lekcji u Rweli. Może praktyka szła mi marnie, ale z teorią nie miałam żadnych problemów.
— Dobra kończmy to.- kopniak w brzuch. Liz odruchowo się pochyliła. Cios w plecy zabolał bardziej. Upadła twarzą do ziemi. Miała wrażenie, że każdy kawałek jej skóry jest pocięty i krwawi. Była to przesada, ale niezbyt wielka. Znów poczuła osłabienie tak jak kilka godzin temu. Ellis stanęła nad nią tuż koło jej nóg.- To by było na tyle.
— Nie sadzę.
— Co?- Ellis poczuła ból w okolicy żołądka i się przewróciła.
— Nie wiedziałam, że potrafię tak kopać.- Liz spojrzała nad nią i podbiegła do urządzeń. Włączyła pole energetyczne. Ono oddzieliło ją od Ellis. Rozejrzała się. Zobaczyło to co ją interesowało. Wyszła tak jak weszła tu Ellis.
Isabel spojrzała na nieprzytomnego Maxa. Cały się trząsł. Po twarzy ściekał mu pot. Włosy miał całkiem mokre. Kiedy Liz przekroczyła próg mieszkania nie wyglądała dużo lepiej(ani nawet trochę lepiej). Była brudna, posiniaczona, zakrwawiona. Jej ubranie przypominało teraz podarte łachmany. Ignorując pytania przyjaciół i komentarz Tess("Zażywałaś kąpieli błotnej zamiast być przy nim w ostatnich jego chwilach?") podeszła do łóżka i usiadła obok Maxa. Wyciągnęła z kieszeni fiolkę i odkręciła zakrętkę.
— Isabel masz chusteczkę?
— Tak.
Liz wzięła chusteczkę od Isabel. Nasączyła ją płynem z fiolki i przetarła nią jego usta.
— To wszystko? Myślisz, że tak go ocalisz?- kpiła Tess. Liz nawet na nią nie spojrzała. Pochyliła się nad Maxem, ręką dotknęła jego policzka i pocałowała go w czoło.
— Za kilka godzin się obudzi, a potem zacznie stopniowo wracać do sił.- powiedziała wychodząc.
Była piąta rano. Liz siedziała w Crashdown. Nadal wyglądała jak jedno wielkie nieszczęście. Drzwi się otworzyły, weszła Maria. Usiadła obok przyjaciółki.
— Wiedziałaś gdzie szukać.- to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Liz się uśmiechnęła. Smutno, ale jednak.
— Moje tajemnice mają to do siebie, że są użyteczne.
— I opłacalne.- Liz na nią spojrzała.- Opowiem ci innym razem.
— Jak chcesz.
— Idziemy na górę.
— Co?
— Czas na prysznic, golf z zza długimi rękawami i solidny makijaż na twarzy. I to zanim obudzą się twoi rodzice.
Liz wyszła w szlafroku z łazienki i usiadła na łóżku obok przyjaciółki. Po raz pierwszy od bardzo dawna pozwoliła sobie na płacz.
Isabel nadal siedziała przy łóżku Maxa. Podszedł do niej Alex.
— Siedzisz tak całą noc.
— Myliłeś się.
— W czym?
— Mogłam to zrobić, mogłam zdradzić brata, mogłam go zabić.
— Nie, nie ty. Lonni.
— Nie ma różnicy.
— Jest. Ogromna. Isabel, dziewczyna którą kocham nigdy nie skrzywdziłaby tych, na których jej zależy.
Isabel ukryła twarz w jego ramieniu. Nie chciała by ktoś widział jej łzy. Spojrzała w stronę Maxa kilka minut później gdy się poruszył.
— Max?- Isabel patrzyła jak jej brat otwiera oczy.
— Co się stało?- spytał. Jedyne co dostał w odpowiedzi w ciągu najbliższych minut to radość Isabel, Michaela, Alexa, Kala i Derili. Tess patrzyła na to wszystko jak na zwycięstwo swojego największego wroga, Maria wyszła wcześniej wierząc w słowa Liz, a przez to wiedząc, że nie musi się już o nic martwić(nie licząc Liz), a Ava... Ava dopiero teraz skorzystała z rozwiązanych więzów. Nie musiała naginać ich umysłów. I tak nie zwracali na nią najmniejszej uwagi.
Ruszyła w tę samą stronę co w wieczór swojego przyjazdu do Roswell. Kiedy weszła do Crashdown Liz i Maria rozmawiały popijając gorącą czekoladę.
— Pójdę do kuchni po... po cokolwiek.- powiedziała Maria na jej widok i wyszła. Liz stanęła naprzeciwko Avy.
— Udało ci się.- Ava przerwała chwilową ciszę.
— Dostałam tę szansę dzięki tobie.
— Nie.
— Tak i jestem ci wdzięczna. Zawsze będę. Straciłaś Zana, ale nie pozwoliłaś mi stracić Maxa. Nigdy tego nie zapomnę.- Ava lekko się uśmiechnęła.
— Powinniście być razem. Zan nigdy tak na mnie nie patrzył. Teraz rozumiem, że tak naprawdę nigdy mnie nie kochał. Zawsze na kogoś czekał. Max nie musi czekać. Nie musi szukać. On ma to czego potrzebuje, ma przy sobie tę którą kocha.
— Co teraz zrobisz?
— Wyjadę. Do Nowego Yorku lub gdzie indziej. Spróbuję ułożyć sobie życie.
— Jeśli kiedyś...
— Wiem.
Alex uznał, podobnie jak Kal i Derila, że Michael, Isabel i Max powinni zostać sami(Tess nie miała tyle taktu). Siedział teraz w Crashdown. Kiedy Kaly przyszedł od razu go zauważył i się przysiadł.
— Cześć.
— Cześć.
— Jak europejskie plany?
— Pozostają w sferze planów.
— Nie palisz się do tego wyjazdu.
— Nie wiem czy chcę jechać.
— Isabel?
— Jest jej ciężko. Nie powinienem jej teraz zostawiać...
— Ale?
— Ale co będzie kiedy jej problemy się skończą? Teraz jesteśmy razem, ale co będzie później?
— Mówisz jakby chodziło o małżeństwo, a nie miesięczny wyjazd.
Max wstał.
— Każdy wraca do siebie i zapominamy o ostatnich wydarzeniach?- spytał Michael.
— Nie do końca. Musimy podjąć pewną decyzję.- powiedział wolno Max.
— Jaką?
— Szczyt.
— Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.- Isabel nawet się nie zastanowiła.
— Ja również nie zmieniłem zdania.- dodał Michael.
— Jadę.
— Ale Max...- słowa Isabel zabrzmiały jak jęk.
— Ja też.- przerwała jej Tess.
Max pochylił się do okna Liz. Od razu napotkał jej spojrzenie. Wszedł.
— Jestem ci winien podziękowania i przeprosiny.
— Nie musisz mnie przepraszać, a co do podziękowań- ty też mnie uratowałeś. Rachunek został wyrównany.
— Kocham cię.
— To nie wystarczy.- nastała cisza.
— Jadę do Nowego Yorku. Z Tess.
— Miłej podróży.- Liz odwróciła się i stanęła tyłem do Maxa.- Powinieneś już iść.
Max podszedł do okna.
— O której po mnie przyjdziesz?
— Co?
— Zadałam logiczne pytanie.
— Ale...
— Nowy Jork to ciekawe miasto. Szczyt dopiero za kilka dni. Zdążę pozwiedzać najbardziej interesujące miejsca.
— Liz...
— Max!- Zack wszedł do pokoju.- Już wyzdrowiałeś?
— Tak.- Max spojrzał na Liz i znów na Zacka.
— Martwiłem się, ale tylko trochę bo Liz powiedziała, że wyzdrowiejesz. Ona zawsze ma rację.
— Tak, Liz zawsze ma rację.
Max i Zack zeszli do Crashdown, a Liz została sama. Teoretycznie.
— To nie wystarczy, ale ma po ciebie przyjść.
— Nie wiem co było silniejszym argumentem. To, że będą tam Skórowie, czy że będzie tam ona.
— A może fakt, że będzie tam on?
— Może, ale Zack?
— Nie będzie sam.
— Dobra, idę do Keva.
Tym razem też nie zapukała. Kevin oglądał telewizję, albo raczej zmieniał kanały w zawrotnym tempie.
— Coś ciekawego?- spytała siadając obok niego na kanapie.
— A jak samopoczucie?- teraz dopiero na nią spojrzał.- Co ci się stało?
— Aż tak widać?
— Na mnie nie działają te tony makijażu.
— Masz coś na taką okazję w swojej apteczce?
— Jasne.- poszedł w kierunku kuchni. Po chwili wrócił ze szklanką w dłoni.
— Kolejny czarodziejski napój?
— Pij.- poczuła jak gorący płyn przepływa przez jej gardło. Po chwili czuła ciepło nawet na opuszkach palców. Skupiła się na tym uczuciu. Ból minął. Czuła jak jej rany się goją. Otworzyła oczy.- A teraz powiedz mi kto? Ta genetyczna pomyłka?
— Nie. Teraz to już nieważne. On nie żyje. Jadę do Nowego Yorku.
— Szczyt?
— Tak. Potrzebuję twojej pomocy.
— Spokojnie. Moja armia ciągle tutaj jest. Dzieciak będzie bezpieczny.- przerwał.- Ty też. O to zadbam osobiście. Lepiej niż do tej pory.
— Najpierw mi coś wyjaśnij.
— Co takiego?
— Jak można być Maem i Skórem jednocześnie?
Wracając do domu Liz wstąpiła do Michaela.
— Jak się czujesz?- spytał kiedy weszła.
— W porządku. Ani jednej ranki.
— Max?
— Nie. Kev.
— Najważniejsze, że dobrze się czujesz.
— Jadę z Maxem.
— Jesteś pewna?
— Tak. Przyszłam cię prosić...
— O co?
— Zajmij się wszystkim pod naszą nieobecność.
— Masz na myśli Zacka?
— Mam na myśli wszystko i wszystkich.
— To spora odpowiedzialność.
— Poradzisz sobie. Dziękuję.
— Za co?
— Że nie stanąłeś wtedy przeciwko mnie.
— Nie stanąłem też po twojej stronie.
— Mimo to dziękuję.
Wchodząc do pokoju Zacka zastała go rysującego.
— Max już poszedł?- spytała.
— Niedawno.
— Powiedział ci.
— Tak. Szybko wrócicie?
— Myślisz, że mogłabym cię zostawić?
— Nie, nie ty i nie Max. Jesteś smutna. Przyda ci się wyjazd z Maxem.
— Macie jakieś plany, o których nie wiem?
Nicolas rozglądał się na jednej z ulic w Nowym Yorku. Podszedł do niego jakiś facet.
— Co się stało?
— Dwoje nie żyje. Została tylko ta z różowymi włosami.
— A on? Przyjedzie?
— Tak.
— Sam?
— Nie. Będzie z nim ta mała blondynka i jego kelnereczka.
— Oszalał? Został samobójcą? To masochista? Czy po prostu skończony idiota?
Ian Etherington siedział jak zawsze sam w swoim domu. Tym razem trzymał zdjęcie Maxa.
— Ciesz się póki możesz. To wszystko i tak jest moje.
— Ta nienawiść cię zabija. A mnie zabiłby smutek od patrzenia na ciebie w takim stanie, zabiłby gdyby to tylko było możliwe.- jednak tych słów Ian nie mógł usłyszeć.
Max przyszedł po Liz o jedenastej. Kwadrans później podjechali pod dom szeryfa i dołączyła do nich Tess. Max znów włączył silnik. Odjechali.
Koniec części siódmej.
PS.Część siódmą ze względu na jej objętość musiałam podzielić na dwie części.